Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Poczuł w znużeniu nieopatrzność swoją, ale nie czas już było wychodzić, boby go mogli zobaczyć ludzie, siedział więc i patrzał, trzymając się sił ostatkiem.
Całe południe zeszło cicho, długo dla niego się wlokąc; nigdzie nie wyjeżdżano, nikt nie przyjechał, pani Żacka siedziała w ganku. Justysia kilka razy przeszła się po ogrodzie, koło grzędek, i powróciła do pokoju, bo upał był nieznośny. Nad wieczorem chmurki poczęły okrywać niebo, zawiał wiaterek chłodniejszy, powietrze się odświeżyło... była to godzina zwykłej przechadzki, ale nikt się nie ukazywał. Stanisław tak się umieścił, że byłby mógł widzieć każdego, kto się krokiem z domu ruszył, a wysada ulicy wiodącej do dworu, otoczona krzewami żółtej akacji, dozwalała mu nawet nieznacznie wyjść za Justysią, jeśliby ona przechadzkę zamierzała.
Minęła godzina zwyczajna, i Stanisław poczynał być spokojniejszy, sądząc, że może dla skwaru i chmur nie wyjdzie jego dziecię, gdy nagle drzwi skrzypnęły i Frunia z panienką pokazały się na ganku.
— Dokąd panienka pójdzie? — spytała służąca.
— Wszystko mi jedno.
— O! to do Okopów; nigdzie nie ma kwiatków jak tam, pełno ich i prześliczne.
— Ale czy nie zapóźno, bo to kawałek drogi?
— Najśliczniejszy wieczór się zaczyna, proszę pani, i to taka odkryta droga.
Stanisław ucieszył się kierunkiem przechadzki, wspomniawszy, że Bolesławowi i Derewiańskiemu wyznaczył stanowisko pod Okopami; nie przeczuwał on nic jeszcze, ale obawiał się wszystkiego, i myśl jakimś strachem przesiąkłą zbijał w sobie rozumując, że mu się przywidują rzeczy niepodobne. Rad był wszakże, iż