Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słychać było głuchy, nieustający, czekano tam, aby się drzwi otworzyły, aby im znać dano co się uradzi, bo niepokój zrodziło posępne oblicze przybyłego, a podwoiło go to, że na osobności z małą garstką pocichu radził.
Wyszedł ku oczekującym Dobrogost i półgębkiem oznajmił, iż nic złego się nie stało, że choć ciężko szło, ale nie zmieniło się nic, i gotowości a pilności wielkiéj tylko potrzeba było.
Czoła się zasępiły.
Dobrut począł szeptać swoim, że taki coś jest o czém im nie mówią, aby serca nie psuć.
Drudzy ducha krzepili. Przycichła jednak zrazu dość wesoła wrzawa, naradzać się przestali. Dobrogost nazad powrócił do komory, w któréj był Kietlicz. Wielu ciekawszych u drzwi jéj się skupiło nastawując ciekawego ucha — lecz oprócz szmeru, nic po chwycić nie mogli.
W tém zdało się im, że nagle zawieruszyło się we wnętrzu, hałas powstał, gadanie pomięszane, niewyraźne, niespokojne. Głos jakiś piskliwy, jęczący, który do żadnego znanego nie był podobny, dał się słyszeć.
W istocie był tam ktoś obcy. W chwili, gdy gospodarze i kilku zaufanych umawiali się z Kietliczem, wsunął się starszy komornik oznajmując, że ktoś pilno przybył z Krakowa, żądając mówić z Hendrykiem.
Kietlicz, choć nie sam to imie nosił, dorozu-