Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie probowali dotąd, bo nie byli swojego pewni.
— Zamku nie będzie bronić komu — mówił jeden.
— A miasto? a kmiecie?
— Na tych siłę mamy — odparł Dobrogost — czerń i ciżbę zgnieciemy i rozproszym.
— Zgnieciemy! — potwierdzali drudzy.
Głosy się nieco podniosły żwawsze i wnet spiskujący sami się tego uląkłszy znaki sobie dawać poczęli aby milczeć.
Nadjeżdżali coraz nowi, czekano na obiecanego Kietlicza, który się opóźniał. Zciemniało już dobrze, oba gospodarze niespojni trochę, naradzali się cżyby ludzi nie posłać na drogę ku Krakowu. Inni odradzali aby oczów na siebie nie zwracać zbytnim ruchem.
Ile razy w podwórcu zatętniało, wybiegano patrzeć, ale przybywali tylko ci co umyślnie pod noc się wybrali aby ich niepostrzeżono.
Kietlicza nie było.
Domyślali się już płochliwsi czegoś strasznego. Nuż główny sprawca, prawa ręka dostał się Pełce w garść? Przeczyli inni iż to nie mogło być.
— Nie ma na świecie przebieglejszego lisa — mówił Sobek — nad tego Kietlicza. Uchowaj Boże by go pochwycili, Mieszek ani synowie jego sami sobie rady nie dadzą. Patrzeć na tę przy-