Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sadzistą beczkę, na jego łeb ogromny wziąłby go za parobka, za człeka co się żwawiéj poruszyć nie zdoła, a zwija się jako nikt, a sunie jako wąż... Mądry będzie, kto go ułowi!
— To prawda, że gdyby Hendrka Kietlicza nie stało — rzekł Dobrogost — więcéjby się z nim straciło, niż w dwu pułkach. Mieszek bez niego nie wart nic.
— Jako żywo — zaprzeczył Sędziwój — my lepiéj księcia znamy. A któż to tego Kietlicza wziął tępego i nieokrzesanego i uczynił go tém, czém dziś jest? On ci go popychał, on kierował, sam téż bez mózgu nie jest...
— Pewno! pewno! — potwierdzało kilku.
Rósł tak niepokój z nadchodzącym wieczorem, aż gdy do stołów zasiedli i do kubków się wzięli, zapomniano trochę o trosce. Ino gospodarze często spoglądali ku sobie i nasłuchiwali.
Misy stały próżne i dzbany odnawiano, gdy naostatek w progu powitany okrzykiem stłumionym, ukazał się mężczyzna gruby, otyły nieco, czerwonéj twarzy, najeżonego włosa. Był to długo oczekiwany Kietlicz. Sędziwój, który naprzeciw pospieszył, postrzegł zaraz, że niewesół powracał. Twarz jego od wiatru ze śnieżnicą mocno zaogniona, pomięszaną była, oczy biegały niespokojnie, usta miał zacięte, czoło pofałdowane.
Na powitanie ledwie skinieniem głowy odpowiedziawszy, oczyma począł mierzyć zebranych