Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rękę tę świętego, co się ku naszéj ziemi wyciągnęła litościwie.
Milczeli wszyscy słuchając opowiadania, aż Sobek z Koziegłów przerwał zasępienie długie, które po niem nastąpiło.
— Na Boga ani na świętych jego się nie porywamy. Gdyby tak przyszło lękać się wszystkiego, nicby już człowiek nie począł. Czas byśmy o sobie pomyśleli — Pełka i brat jego, a cała gromada ich zauszników obrócą nas w chłopy i niewolniki.
Pytaliż się oni kogo o tę na Ruś wyprawę? Słowa nikt nam nie rzekł, posyłają wici, słuchaj, pod gardłem.
— Tych Węgrów i Rusi na prawdę aż pod gardło mamy, — odparł drugi z Koziegłów — niech już będzie co chce, a bronić praw swych musimy. Gdyśmy tu z Sandomirza prowadzili Kaźmierza, lepszegośmy się w nim pana spodziewali.
A oto zaraz w Łęczycy okazało się żeśmy nie dla siebie, tylko dla Biskupów pracowali a dla kmieci. Im popuszczono, nas ściśnięto, ledwie dyszymy.
— Gedko nam tłumaczył że książe nas do Rady przybiera i bez Rady nic stanowić nie będzie. Nie pytają dziś o radę nikogo — rzekł Dobrogost.
— Cała Rada, dwu Mikołajów, Pełka jeden,