Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Byłem pewniuteńki, że drugą klacz dostanę co najmniej — ale z panami tak zawsze... nikt ich nie zrozumie. Poświęcaj się dla nich i służ gorliwie, to ci się potem tyłem odwrócą. — Kat ich tam wie, co myślą!
Machnął ręką zrozpaczony i poszedł na wódkę. Zły humor jednak przez cały dzień dał czuć wszystkim podwładnym.
Upłynął tydzień, ekonom jeździł parę razy do miasteczka. Mijając Orygowce, stanął pogadać z Fajwlem. Tu dowiedział się, prawie mimowolnie, że pan Daniel wyjechał z domu, jak się zdawało, do Warszawy i że dwór mimo złej pory na gwałt odnawiają, malują, obijają, czyszczą, jak gdyby się tam więcej kogo niż gospodarza spodziewano. Meble i sprzęt różny co chwila miały nadejść z Warszawy.
— Stary ślepy czy co? zawołał do siebie Szajkowski.
Piekła go ta wiadomość, wytrzymać z nią nie mógł.
— Kobyły mi nie da — mniejsza z tem, to choć krwi staremu napsuję — rzekł w duchu powracając do domu. Trzeba mu to jakoś mądrze powiedzieć.
Wieczorem przypadała zwykle dyspozycya i sprawozdanie, z którem Szajkowski mało nie codzień przychodził do prezesa.
Stary miał zwyczaj z rękami założonemi drepcząc po pokoju, pół godzinki spędzać na gawędce z ekonomem, którego, gdy był w dobrem usposobieniu, kieliszkiem wódki i zakąską odprawiał.
Tym razem zręczniejszy pan Szajkowski nie wystąpił od razu z doniesieniem: począł od różnych wiadomości gospodarskich mniejszej wagi.