Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jakże ciocia może przypuszczać?
— Nie tylko przypuszczam, ale ręczę — powtórzyła spokojnie bardzo — ciotka Benigna.
— To przechodzi moje pojęcie, załamując ręce zawołała Leokadya.
— Powiem ci, że ja sama nie mało jestem zdziwiona tem, iż powiedzieć ci to mogę, ale jeszcze raz sumiennie powtarzam, — ja biorę na siebie przebłaganie ojca...
Uderzona tem naleganiem, Leokadya stała jak osłupiona, potarła dłoniami białemi czoło...
— Ciociu, rzekła — to mi się śni chyba! a! nie! nie! to być nigdy nie może... Mnie i jemu zabrakłoby odwagi postawić na kartę wszystko...
— Nie na kartę, na słowo starej, poważnej, kochającej cię ciotki, moje drogie dziecię... mówiła Benigna.
Leokadya przyklękła przed nią, osunęła się na ziemię, objęła jej kolana... przytuliła się do niej.
— Czyżby to mogło być?... on, by się zlitował? n,o by mi przebaczył?
— Jakże ja ci więcej powiedzieć mogę, jak poprzysiądz? Nie ważyłabym przecież szczęścia waszego na niepewne losy. Nie jestem płocha, nie znasz mnie lekkomyślną, wczoraj jeszcze nie radziłabym ci tego kroku, a dziś — do niego będę przynaglała.
Zdumienie ogarnęło Leokadyą; długo niedowierzająca, dała się wreszcie przekonać, lecz wzruszenie gwałtowne odebrało jej siły, była na pół omdlałą, tak że Benigna musiała zawołać w pomoc Wychlińskiej i we dwie posadziły ją na kanapie.