Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale pana Żymińskiego to przyjmie, rozśmiał się Górnicki złośliwie, boć on tu jest! hę?
Sochaczewski minę zrobił zdziwioną.
— Nie ma go, rzekł, na to panu słowo honoru daję, że go nie ma.
— Słowo honoru? stary wojskowy —? przerwał niedowierzająco Górnicki i nieco szydersko.
— Tak! mospanie! kręcąc wąsa dodał Sochaczewski... słowo starego wojskowego... rozumiesz pan?
— A gdzież u djabła ten ptaszek się chowa, jeśli go tu nie ma.
Przybyli spojrzeli po sobie.
Małejko dawał znaki niecierpliwe, aby nie obudzać zbytnio uwagi i tymczasem ustąpić. Górnickiemu było to nie na rękę; nie lubił odjeżdżać z długim nosem.
— Ha! zawołał, tak to już Borki widzę nie łaskawe na Górnickich — trudno, jużci gwałtem się nie wcisnę, kiedy mi drzwi sobą zastawiacie.
— Pani chora i nikogo nie przyjmuje — lakonicznie powtórzył Sochaczewski...
— Ja myślę, że dla mnie będzie zawsze u tych drzwi jakaś przeszkoda co mi ich przestąpić nie da! zawołał butnie. A no! mniejsza o to! znajdę ja drogę, którą choć sam nie wejdę, to się mieszkańcom pałacu dam we znaki. Ja człowieczek maleńki... ale mucha mała też a kąsa... Gorszym od muchy nie jestem... znajdę i ja czem dogryść... Bywaj zdrów panie Sochaczewski. Możesz to swojej pani powiedzieć —!
Całej tej sceny nazbyt głośno odegrywającej się w ganku, liczna służba zbiegająca się ciekawie była słuchaczem i świadkiem... A że gospodyni także