Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zał pan Symforyan spieszyć i polecieli wyciągniętym kłusem. Nie było więcej nad milę złej drogi, którą przebyto w pięć kwadransów...
Obiadowano zwykle o drugiej godzinie w Borkach, a stół ciągnął się do trzeciej. Towarzystwo potem całe piło kawę w salonie, i każdy się udawał gdzie mu się podobało... O godzinie siódmej schodzono się na herbatę. Gdy bryczka wioząca Górnickiego z jego towarzyszem zaszła przed ganek, pani Pstrokońska, prezes, Leokadya, ciocia Wychlińska, w małem kółku siedzieli w gabinecie pani domu.
Po ostatnich odwiedzinach Górnickiego unikając nieprzyjemności, pani Balbina Sochaczewskiemu zaleciła, ażeby na wypadek przybycia tego niemiłego sąsiada, pozbył się go zręcznie i uchronił ją od spotkania z tym człowiekiem. Sochaczewski stał właśnie przed oficyną z fajeczką, gdy pan Symforyan zajeżdżał, i zobaczywszy go rzucił się co miał sił do ganku. Nim goście przybyli mieli czas wysiąść, stary już u drzwi głównych znalazł się na warcie...
Górnicki po swojemu zamaszysto się pakował do sieni, gdy Sochaczewski sobą mu wnijście tamując począł się kłaniać i witać go.
— Jest pani?
— A tak, tak! — tak — zająknął się żywo wyrwawszy Sochaczewski, ale chora i nikogo a nikogo nie przyjmuje...
Górnicki wąsa zakąsił patrząc na towarzysza.
— Cóż to! niełaska dla mnie? zapytał.
— Nie dla pana, ale... nie przyjmuje nikogo.
Sochaczewski nie ustępował ode drzwi.