Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i coś okropnego zmalowały... wiesz asindzka... (szepnął cichuteńko) możebym się już i nie gniewał — tylko dla oka...
Benigna uściskała go jeszcze raz... i jak strzała biegła ku drzwiom — prezes ją powstrzymał w pędzie.
— Stój! na Boga żywego — zawołał — proszę pamiętać, że asindzka bierzesz wszystko na swój własny koncept, odpowiedzialność — rozum, zręczność... a ja... o bożym świecie nie wiem... nie wiem!! ja nie wiem!
I rzucił się na sofę, osłaniając twarz rękami.
Pędem wybiegłszy z pokoju brata, nie ochłonęła ciotka Benigna, aż gdy się znalazła w swojem mieszkaniu.
Ta nagła zmiana w usposobieniach ojca, sprowadzona właśnie tem, co położenie pogorszyć miało, ten zwrot, jaki tylko Opatrzność czasem, na przekor rachubom ludzkim, umie nadawać rzeczom, wprawił ją w rodzaj eksaltacyi, z którą musiała wprzódy przyjść do równowagi, aby tajemnicy braterskiej nie zdradzić.
Wypiła karafkę wody, wybiegała się po pokoju... oblała kolońskim spirytusem... powąchała soli trzeźwiących i, nie rychło uspokojona, poszła wolnym krokiem do pokoju Leokadyi. Znalazła ją, jak zwykle siedzącą przy robocie u tego okna, z którego daleko, daleko widać było część białej ściany i dach orygowieckiego dworu.
— Wiesz, moja droga, że wy z p. Danielem przypominacie mi — rzekła na pół żartobliwie, na pół poważnie — Heloizę i Abelarda... patrzycie na siebie z daleka... całe lata... i starzejecie w tej tęsknocie...