Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wy kobiety, czasem takie domyślne, niekiedy nie chcecie chyba ludzi odgadywać. Moja dobrodziejko — człowiek, który słowo da — rozumiesz asidźka — dotrzymać go musi...
Czasem się później danego żałuje i — niekiedyby się ktoś rad zawrócić, nie ma sposobu. — Słowo się rzekło, słowo rzecz święta...
Rumieniec okrył pulchną i krągłą twarz Benigny — poruszyła się żywo z krzesła...
— Ja ciebie może nie dobrze rozumiem. Ale mogłożby to być — ażebyś ty...
— Ja? co? o co się asindźka chcesz mnie pytać? Ja na nic nie odpowiadam... ja — rozumiesz mnie, o niczem wiedzieć nie chcę.
— A gdyby się co przeciwko twej woli stało... tobyś... się gniewał... i...
— Zapewne, że gniewałbym się... ale nie mniej coby się stało, toby się stało... Trudno rzeczy spełnione zmienić... mówił cicho prezes... Asindźka taka rozumna... a zrozumieć nie możesz, że... ja... że... to... że tego... a ja o niczem nie wiem!!
Siostra rzuciła mu się na szyję.
— Nie omyliły mnie uszy? bracie...
— Co? co? ja nic nie mówiłem!! Ja się dziwuję tylko i śmieję się, że wy tak odważne, przyprowadzone do rozpaczy, środków sobie znaleźć nie umiecie... Trzy baby i Bernardyn... dalipan wstyd i hańba!!!
Benigna chciała jeszcze go o coś spytać — prezes rękami strzepnął...
— Ja nic nie wiem, ja o niczem wiedzieć nie mogę i nie chcę, ale gdybyście mnie oszukały, zawiodły...