Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tak rozumna, tak ją kochająca, nie znalazła sposobu nawet mimo woli ojca ją wyswatać?
— Przyznam ci się, kochany bracie, że, gdy mnie tak wyzywasz, że gdybym mogła...
— Ale nawet spróbować nie chcesz? rzekł prezes żartobliwie — a tak jednak wieleś sobie tuszyła... tak się zbierała jak czajka za morze — i — z tego wszystkiego — nic. — A to przez jednego starego upartego nudziarza, jakim ja jestem.
Ciotka Benigna słuchała go z uwagą niezmierną i podziwieniem...
— Chcesz mnie widocznie rozdrażnić — odezwała się.
— Ale szydzę z asindzki najwyraźniej, kończył stary. Słyszana to rzecz, ażeby trzy kobiety w spisku razem z bardzo przebiegłym mężczyzną nie mogły pokonać jednego ociężałego starowiny! A toć wstyd i hańbę całemu rodzajowi swemu czynicie..
Benigna spojrzała mu w oczy, pomimo szyderstwa, z jakiem się wyrażał — gniewu nie było na jego twarzy.
Nie mogła go zrozumieć.
— Wyraźnie mnie — bo wyzywasz.... szepnęła cicho.
— Któż wie — dodał zniżając głos brat, możebym już rad — ażeby się to jakokolwiek skończyło...
Jeszcze bardziej zadumiona — Benigna zawołała —
— Przecież to od ciebie zależy!
— Jak odemnie? mruczał niewyraźnie Prezes, przewracając karty w rejestrze.