Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tego dnia więcej kochać starego przyjaciela niż kiedykolwiek. Benigna też umiała ocenić jego umiarkowanie i zwycięztwo nad sobą tak dalece, iż pierwszy raz od czasu, jak była w Murawcu, przyszła zrana dowiedzieć się o zdrowie brata...
Zastała go nad jakiemiś rachunkami, ale zdającego się trzymać je tylko dla ceremonii przed sobą a zadumanego i patrzącego w okno.
— Cóż, czy ci już dziś lepiej... spytała od proga.
— Lepiej mi i nie lepiej, bo się osłabionym i zmęczonym czuję — westchnął prezes. Na moje lata, kochana siostro, ciężkie to zadanie we własnym domu mieć bój i trzymać straż nieustanną. To czasem już siły przechodzi. A przytem, jak widzisz, nic mi się nie udaje, wszystkie się szyki łamią i, kiedy też już stara wdowa jak ty na przekór mnie gotowa się dać zbałamucić...
Tęskny wyraz tych słów nie dozwolił Benignie przedłużać dość dziwacznie osnutej komedyi — ruszyła ramionami, siadając na przeciw brata.
— Czy Otton zrobi głupstwo to, że się ze starą dla pieniędzy ożeni — czy nie, — zawsze Leokadyi byś za niego nie wydał, bo się gwałtem ożenić i narzucać nie chce, a ona aż nadto jawnie okazuje, że go sobie nie życzy.
— A no, przecież raz tedy za mąż kiedyś wyjść musi...
— Musi? nie — rzekła Benigna — zostanie starą panną jak wiele innych...
— A to już chyba z winy asindzki, rzekł prezes z przekąsem. Jakże też, żeby osoba tak zabiegliwa,