Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To się bardzo rzadko komu zdarza, dodał Boromiński. A no zaprawdę, w tem wszystkiem tyle jest niezrozumiałego, dziwacznego, że jak długo żyję, nigdym o niczem podobnem nie słyszał.
— I to mnie zmusi pono, westchnął Zdenowicz, zrzuciwszy pychę z serca, zdać roport a prosić sądu, ażeby rozumniejszą komisyą zesłali. Małejko do takich robót chwat, a i on nie może zgryść twardego orzecha. Wiemy coś i nie wiemy nic, kiedyśmy nawet ciała dotąd odszukać nie umieli. Jutro wszakże staw spuścić każę.
— Dobrze żeś mi o tem powiedział, rzekł prezes, muszę się i ja ze śluzą pilnować, a tobyście mnie zaleli.
Siedli tedy do wieczerzy, z którą na Zdenowicza czekano, ale panna Leokadya nie wyszła. Ciocia Wychlińska w istocie więcej podrażnionej okazywała ciekawości niż żalu i smutku. Po kolacyi prezesa odwołał ekonom, który miał coś pilnego, asesor został sam na sam z ciocią.
Asesorowi przyszła wcale nie trafna myśl popisania się z tą wszechwiedzą stosunków, którą z paplaniny pani Słońskiej zaczerpnął. Zbliżył się do pani Wychlińskiej i po cichutku, poufnie wybąknął.
— Jak to panna prezesówna nad tem cierpieć musi!
Ciotka spojrzała przerażona i aż się cofnęła.
— Dla czego szczególniej prezesówna ma cierpieć na tem, panie asesorze — zawołała chwytając za rekę...
Zdenowicz się zmięszał.
— E! bo to, widzi pani — rzekł bełkocąc — no — sąsiad, bywał często, a takie stosunki — i tego — i ludzie