Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwyczajnie jak ludzie, gadali, że dosyć był miłym prezesównie, a to pewna, że on w niej się kochał...
— Któż to panu tę bajkę splótł? z niezwykłą żywością poczęła Wychlińska. Ale — zmiłuj że się pan. Czyż temu wierzysz? czyż...
— Ale to, pani dobrodziejko — do sprawy nie należy — począł Zdenowicz, to się tak poufnie mówi. Wszak ci w tem grzechu nie ma.
— Zapewne, gorąco podchwyciła Wychlińska — ale po cóż to mówić. Zawsze to dla panny rzecz nie miła, gdy takie rzeczy głoszą. Zmiłujcie się, nie powtarzajcie tego. Prezes jest drażliwy.
— O, niech pani będzie spokojną! — rzekł Zdenowicz.
— Ja panu powiem poufnie — kończyła ciocia — że to sobie bajka tych ludzi, którzy zwykli sąsiadów swatać i żenić... i domyślać czegoś tam, gdzie nic nie ma. Pan Daniel był człowiek bardzo miły, bywał u nas często, ale się trzymał z daleka, wiedział on dobrze, że mój brat by mu córki nie dał. A już ludzie wzięli na języki!
Westchnęła pani Wychlińska jakby mocno zafrasowana.
— Gdzieś to pan słyszał?
— Po świecie — pani dobrodziejko — po świecie — odparł Zdenowicz — bąkano, przebąkiwano.
— Nie było nic — mówiła ciągle mocno skłopatana ciocia — któżby o tem lepiej wiedział odemnie? A gdyby coś było, przed panem bym się nie taiła, bo wiem, żeś przyjaciel domu. Ale, nie było nic — najmniejszej rzeczy. Książki mnie pożyczał, do prezesa przyjeżdżał