Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obudził się, gdy okiennicę wyrywali, gdy okno otwierali... nie chwycił za broń... zawsze nabitą, nie krzyknął?
— Mnie to na myśl nie przyszło, przerwał Zdenowicz, lecz w istocie nowa zagadka się nastręcza? którędyż i jak weszli, mógłże nie słyszeć... Nad łóżkiem były pistolety, w kącie dubeltówka.
Wszyscy zamilkli.
— Tak! to nowa zagadka! mówił asesor, myśmy o tem nie pomyśleli. Prezes masz słuszność, którędyż weszli?
— Mogli wejść przez pokoje, dodała pani Wychlińska, a wynijść tylko oknem.
— Ale śladu wyłomu, ani gwałtownego wyparcia drzwi nie ma, rzekł asesor, a pani Słońska przysięga, że sama na noc wszystkie drzwi pozamykała.
Leokadya spojrzała bystro na Zdenowicza, jakby mu wyrzucała, że ją męczył tą rozmową, podniosła się zwolna z kanapy i wysunęła z pokoju. Ciotka pozostała.
— Ludzie mi mówili, kończył śmielej po ustąpieniu prezesównej Zdenowicz, że sypiał czujno jak nikt, najmniejszy szelest go budził. Co więcej — a nadtem jużeśmy też mocno z Małejką medytowali — na ganku spał ulubiony wyżeł nieboszczyka Kastor, który zwykł, żeby się co tylko w domu ruszyło, budzić szczekaniem okrutnem wszystkich, ten ani się odezwał.
— Toby tylko dowodziło, rzekł prezes, że — uchowaj Boże od tego — chyba swoi to zrobili, ale kto?
— Nie może być, zaprzeczył Zdenowicz.
— Wyżeł nic nie dowodzi, przerwała pani Wychlińska, stary Kastor mógł też raz w życiu zasnąć.