Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po długiem oczekiwaniu, pukaniu i dopraszaniu się, Żymiński dowiedziawszy się od chłopca o tym natrętnym gościu, wpuścić go kazał, choć jeszcze w łóżku leżał. Nie mógł pojąć co to tam za jeden tak pilny miał interes, i na łokciu wsparty, nabrzękłemi po wczorajszej hulance oczyma wpatrzył się w nadchodzącego Górnickiego z miną kwaśną. Człowiek którego na przebudzeniu natręt gnębi, niezwykł być dobrze usposobiony.
Górnicki też po godzinnej przechadzce w korytarzu był zły. — Nieznajomi sobie wilczemi oczyma na siebie patrzeli.
Szlachcic zawadyaka, który sobie mieszkającego w kamienicy jegomości miał za ba i bardzo, a siebie za daleko coś lepszego, wszedł zaburmaszysto.
— Kłaniam uniżenie.
I nim miał czas się Żymiński odezwać, obejrzał się za krzesełkiem, nie proszony je wziął i siadł u łóżka.
Żymiński patrzał zły a ciekawy co to z tego będzie.
— Ja tu do pana dobrodzieja niemal umyślnie z Sandomierskiego przyjeżdżam, począł Górnicki.
— Do mnie? ale ja zdaje mi się nie mam honoru go znać?
— Ani ja — pana. — To nic nie szkodzi, mówił Górnicki. Jestem Symforyan de Góry Górnicki szlachcic z Sandomierskiego...
— Winszuję — ale czemże służyć mogę? przypatrując mu się ciągle odparł gospodarz.
— Jest rzecz taka... mówił Symforyan. Wlazł mi tam pod żebro jakiś kiep, a nazywa się Żymiński,