Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech ci Bóg płaci! Oto już światełko, a mnie wiele nie potrzeba — niteczki tylko... pójdę za nią dalej.
Z tem tedy wybrał się pan Symforyan wprost do Warszawy.
Jesień była dosyć późna, drogi okropne, lecz gdy kogo zemsta piecze, to tak jak miłość, nie ma złej drogi — zemście na wrogi. Było to także ze starych czasów pono przysłowie.
Górnicki gdy się za co wziął, to zębami i rękami, jak mawiał, — choćby tam zęby miał zostawić. Leciał do Warszawy jakby go piekło, o mało koni nie pochwacił, bo jesienne były wiatry i drogi szkaradne. Dobił się tam przemokły, zmęczony, z kołami połatanemi w drodze, stanął gdzieś na Bednarskiej ulicy, a nazajutrz już o Żymińskiego po świecie pytał.
Nie trudno mu się było o niego dowiedzieć, bo go ludzie dobrze znali. — Mieszkał we własnym domu przy Senatorskiej, tylko że nigdy tam nie siedział. Wychodził zwykle po ósmej, a wracał różnie — czasem i po pierwszej w nocy. Pierwszego dnia więc Górnicki próżno razy trzy dzwonił do drzwi, i musiał cierpliwym być do drugiego rana. W kamienicy stróż go objaśnił, iż pana inaczej jak o ósmej rano nigdy na pewno znaleźć nie może.
Niecierpliwy Górnicki dzień spędził jak mógł, a następnie pół do ósmej już był pode drzwiami. Żymiński, który w nocy powrócił, bodaj gdy się już na dzień brało, — spał jeszcze. Do pokoju nie wpuszczono, musiał wartę odbywać w korytarzu. Klął też co wlazło, bo na wsi nie był do tego przywykły.