Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się modus vivendi. Zygmunt ma minę człowieka z wielkim taktem.
— O! o! nie przeczę, odezwał się prezes, znać po nim, że kuty, ale kiedyż to, kochany sędzio, mężczyzna kobietę zwycięży?
— To go weźmie pod pantofel! rozśmiał się sędzia: a ma do tego prawo, boć ona w domu pani... Cóż on jéj przynosi, a co ona jemu?! hę?
— Chyba, że była chora... teraz chorobie wierzę, szeptał prezes: wygląda jak z krzyża zdjęta...
— I nie dziwuję się: małżeństwo to przecię ostatnia loterya. Jak się na niém stawkę przegra, pozostaje tylko modlić się do św. Józefa, patrona dobréj śmierci.
— No, dosyć już... a to śliczną prowadzimy rozmowę przy weselnym stole... cha! cha!
Trącili się kieliszkami starzy przyjaciele:
— Żeby się nam dobrze działo!..
— Kochajmy się!...
Pito zdrowia po zdrowiach. Uczta przedłużała się, półmiski nieprzeliczone następowały po sobie. Szambelan jadł, jadł, jadł — zaczynając boleć, że może najlepszych rzeczy w końcu już, przy najlepszéj chęci łaknąć nie będzie mógł... Niestety! żołądek jego nie odpowiadał chęciom.
Muzyka grała, Straussów i Labitzkich... Olimpia zdawała się z niecierpliwością oczekiwać końca tego nieznośnego obiadu...
Zygmunt, który dotąd nie miał czasu i sposobności spytać nawet o rozkazy żony na podróż, idąc za podszeptami matki, pochylił się nieco ku Olimpii z zagadnieniem:
— Jedziemy do Szwajcaryi?