Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O! to jest niepodobieństwem!
Toast wzniesiony przez pana prezesa na cześć państwa młodych ze stosowną, przygotowaną przemówką, po któréj muzyką huczną odezwała się fanfarą, a goście okrzykiem, przerwał rozmowę matki z zięciem... Olimpia drżąca ręką ujęła kielich, podniosła się nieco blada... martwa, bez uśmiechu nawet na ustach... powiodła okiem po twarzach i siadła. Zygmunt wychylił swój kielich do dna...
W miarę jak butelki się wypróżniały, duch z nich przechodził w gości, którzy z zarumienionemi twarzami gwarzyli coraz głośniéj, coraz weseléj. Szambelan opowiadał sąsiadowi anegdotki, których głośno nie śmiałby był powtórzyć... Zygmunt o najgorętszém swém przywiązaniu i wdzięczności zaręczał matkę... Olimpii myśl tonęła gdzieś w sinéj oddali wspomnień, może u progu téj chatki, w któréj stały dwie trumny kwiatów pełne.. Nigdy smutniejszéj panny młodéj nie widział nikt z tych gości, którzy na nią ciekawe rzucali wejrzenia...
Prezes, który miał przy sobie sędziego, starego przyjaciela od serca, po kieliszku jednym i drugim węgrzyna, zasłoniwszy się ręką, rzucił mu w ucho:
— To nie tajna, mości dobrodzieju, że pannę matka do tego skłoniła... żeby Jezusowych latek w wianku nie doczekała... ale wygląda też jakby ją na stos prowadzono... Piękna panna, ano ja panu Zygmuntowi nie zazdroszczę! Znać, że to tam z tą śliczną heroiną nie będzie życie łatwe. Co?..
Na to pytanie sędzia, ogryzający skrzydło kuropatwy, rzekł cicho:
— Jakoś to będzie! zachcieliście... nawykną do siebie... obędą się z sobą, przyzwyczają, i wyrobi