Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Serce i ręka.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przygotowana zapewne do tego, panna stała jak posąg marmurowy, słuchając Zygmunta, patrzała nań to z gniewem, to z politowaniem... Gdy zamilkł, i miała odpowiedzieć, łkanie podobne do serdecznego śmiechu przerwało jéj mowę; opamiętała się jednak prędko i wróciła do chłodnéj powagi swojéj.
— Dawnom się mogła domyślać pańskich zamiarów, rzekła. Dziwna rzecz, iż pan, tak przenikliwy, nie potrafiłeś się dopatrzyć tego, iż przyjmując jego oświadczenie, najokropniejszy gwałt zadać sobie będę musiała... Ale rodzice moi życzą sobie tego, pan się nie lękasz...
— Rachuję na przyszłość, na staranie najczulsze o jéj szczęście...
— Nie rachuj pan na nic! mylą rachuby ludzkie, zwłaszcza z istotami tak dziwacznemi jak ja. Powtarzam panu pytanie: nie lękasz się pan?
— Będę szczęśliwy!
— Ja taką być nie mogę, i pan być nie potrafisz! dodała Olimpia.
— Przyszłość jest w ręku bożych... a ja ufam w serce gotowe do poświęceń dla pani.
Ruszyła ramionami.
— Nie mówmy lepiéj o sercach! rzekła spokojniéj; nie mogę przypuścić, abyś mnie pan kochał, ani bym ja go kochać mogła. Jestem szczerą...
Zygmunt się skłonił.
— Ja jestem uparty... szepnął.
— A ja sceptyczną. Umiałeś pan tak szczęśliwie poprowadzić swe interesa (wyraz ten wymówiła delikatniéj), iż oprzeć się naleganiom nie mogę. Uprzedzam go jednak, iż położę warunki z méj strony, że będą ciężkie, i że od nich nie odstąpię.