Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co panu takiego? — rzekł wkońcu zmięszany młodzieniec.
— Nic — nic — odparł oczy ocierając Czuryło i podając mu rękę — nic — jak Boga kocham — nie gniewam się, aleś mnie rozśmieszył, kochany panie. Wziąłeś mnie już gorzej niż za Piatnickiego, bo za takiego, który się za źrobaka sprzedać gotów.
Zubko stał zmięszany.
— Wszakżem złej myśli nie miał, przyjacielski podarek u nas, i wojewodowie przyjmują od brata.
— Tak, odparł Czuryło, gdybym ja wojewodą był, a miałbyś jegomość taranta, któregoby mi do czego brakło, a ofiarowałbyś mi go, przyjąłbym dalipan. Lecz chudy pachołek, rezydent, niemający się czem odwdzięczyć, to cale co innego.
— Nie miej-że mi za złe — rzekł skonfundowany Zubko.
— Uchowaj Boże — wszak ci to na nieszczęście u nas zwyczajem podarki i gościńce, nie ma urazy, a no — ja, z łaski Bożej i — podkomorstwa, nie potrzebuję nic.
Tu wskazał na starego deresza (numer drugi), którego trzymał na uździe, a który korzystając z czasu trawę skubał.
— Tego deresza mi, bodaj już do śmierci starczy, ale, żebyś był widział jego poprzednika. To był koń! Nie umywał się ten do nieboszczyka.
Naprawiając swą niezręczność, Zubko chciał do dworu poprosić na śniadanie, odmówił Czuryło. Szli więc razem poza ogrodem, a Zubko przeprowadzał.
— Szczerze mi pan powiedz — rzekł po chwili — jak ja tam stoję u was na rejestrach?
— Dobrze — odparł Czuryło. — Stary Podkomorzy