na słowo. Ze zwieszoną siedział głową, ustami wydętemi cedził zwolna:
— Słyszałem — rzekł — że książe kazał na kobiercu dworzaninowi dać plagi. To — cale co innego. To nie hańbiło. Przecież nazajutrz, dworzanin — co prawda, strzelił do niego.
— No — odparł Ruszko — widzisz mój Strukczaszycu, że znowu nie było czego w taki wpadać ferwor i mnie zaprzeczać, historya mało co różna.
— A — przepraszam — odezwał się Czuryło — gdyby policzek dostał dworzanin — musiałby go był zabić. — Musiałby zabić! — powtórzył — i gwałtownie lampką o stół uderzył, ale wnet miarkując się i jakby onieśmielony i zawstydzony, zniżywszy głos, dodał kłaniając się Ruszce:
— Przepraszani pana deputata — ale, ale to był może znajomy mój — przyjaciel, niech się pan nie gniewa.
— Ja się wcale nie myślę gniewać! — zawołał Ruszko swobodnie — tylko mnie to zdziwiło, że się asindziej tak porwał, bo nie było czego.
— Nie było czego! — potwierdził Podkomorzy.
Ciągle głowę trzymając spuszczoną, Czuryło dźwignął się z sepeta, potarł czoło, skłonił się pokornie Podkomorzemu i deputatowi, i chwiejącym jakimś krokiem, wśród milczenia, wyszedł za drzwi. Trwało to milczenie jeszcze kilka minut. Podkomorzy do siebie nie mógł przyjść z podziwienia nad osobliwszym, niezwyczajnym postępkiem pana Czuryły.
— Chyba mu — rzekł wzdychając — ta para kieliszków głowę oszołomiła. — Uważałem to od roku już, że tak jak dawniej wina nie znosi. To człowiek zazwyczaj extra-spokojny — i decens. Lat wiele
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/66
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.