Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ruszko nie mógł przyjść do słowa, że mu tak gwałtownie zaprzeczono.
— Czuryło? czyś się upił? — powtórzył Podkomorzy.
Nierychło Strukczaszyc głowę podniósłszy, osowiałemi oczyma powlókł do koła; wargi mu się trzęsły.
— Hm — rzekł cicho — przepraszam, sam nie wiem, hę, to, wyrwało się — licho wie co?
— Przecie nie bez przyczyny, p. Strukczaszycu, począł deputat — gruboś mi zaprzeczył!
— Bóg widzi — przepraszam — zawołał Czuryło. Pan deputat sam powiedziałeś, że dobrze nie wiesz.
— A pan zkąd masz lepiej wiedzieć? — zaczął Ruszko.
Czuryło potrzebował się namyśleć. Zpokorniał, zbledniał nagle, zdawał się srodze żałować tego słówka, które mu się wyrwało ptaszkiem, a którego wołem napowrót wciągnąć nie było podobna.
— Słyszałem — inaczej — rzekł jakby z największą trudnością wymawiając wyraz każdy, który mu w gardle zastrzęgał. Słyszałem od ludzi swojego czasu inaczej.
— No — może i znałem, tak — może i znałem tego dworzanina. Szlachcic był — a gdyby w ucho dostał, nie żyłby pewnie, książe.
Milczeli słuchający, Podkomorzy nie był kontent z Czuryły, a Ruszko pił, ale mu się czoło marszczyło.
— No — to kiedy inaczej wiesz — do kroćset indyków — rzekł Podkomorzy — mów, jak to tam miało być.
Czuryle znowu z ciężkością przyszło zebrać się