Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

działało najskuteczniej. Drgnął Strukczaszyc i zapłonił się.
— Ja się go bać! — wybąknął — a, niedoczekanie!
— No, to przyjedziesz i z synem, skonkludował Podkomorzy.
— No, to przyjadę! — stanowczo odezwał się Hojski.
— Słowo i ręka!
— Słowo! Podali sobie ręce. Zapito zaraz sporym kielichem.
Prawdę rzekłszy, czy Podkomorzy rad był bardzo, że mu się to tak udało, trudno zgadnąć. Odjechał, w powozie głową potrząsając i mrucząc: — No — stało się!
Po odjeździe jego, Strukczaszyc, zupełnie trzeźwy, bo kilka kieliszków starego wina nie robiły mu różnicy, chodził po pokoju zafrasowany. Erazm dnia tego był na polowaniu. Panna Blandyna stała przy powidłach: ledwie pod wieczór się jej doczekał.
— Wiesz co się święci — rzekł — licho nadało. Podkomorzy mnie przydusił, obsedował: dałem słowo, że na weselu córki jego będziemy.
— No, to cóż! — zapytała Blandyna.
— Ba! i te Łopatyńce też będą! — zawołał stary.
Aż w ręce uderzyła panna — lecz po krótkiej chwili dorzuciła:
— Niby to zachorować nie można?