Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Powiedzą, żem tchórz, bo mi to już Podkomorzy dał do zrozumienia: nie mogę się absentować.
— Juści awantury nie zrobi.
— Hm, przy kieliszkach za nic ręczyć nie można — odparł Strukczaszyc — ale słowo się stało.
Pojedziemy.
Stanęło na tem. Wieczorem, już nie ojciec, ale ciotka oznajmiła o tem wracającemu z polowania Erazmowi. Jakoś go to nie poruszyło.
— Dlaczegóżbyśmy nie mieli pojechać? — odezwał się.
Młodemu uśmiechało się pono, że się miał trochę rozerwać; rad był ludzi zobaczyć, może nawet poskakać.
Żywa imaginacya ciotki, przedstawiała jej wszystkie możliwe następstwa spotkania się z Czemeryńskimi.
— Proszę ja ciebie, mój Eraziu! — mówiła — bo to wszystko być może — a nuż, czy przy stole, czy przechodząc, się spotkają?
— To się wyminą!
— Nuż się temu pyszałkowi co wypsnie?
— Ojciec pewno odpowie.
— No, tak i do szabel.....
— Ludzie nie dopuszczą.
Panna Blandyna, sama też będąc zaproszoną, choć ochoty nie miała do tego festynu, lecz za nic w świecie nie byłaby go się wyrzekła. Zdawało