Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powiedzieć musiał — ale myśli jego i przekonania zmienić się tak nagle, a nigdy zupełnie już nie mogły przeistoczyć. Te wymagania pańskie, ta potrzeba wytworności, to rozpieszczenie, w którem przeżył lat kilkanaście pod wrażeniem choćby najsilniejszego ciosu nie ustąpiły, nie otworzyły mu się oczy, samo nawyknienie i nałóg nie dopuszczały zwrotu do prostoty, do obyczaju skromnego. W późniejszych latach nawrócenia podobne są albo niemożliwe, lub wymagają wpływów zewnętrznych i pracy, a siły woli, na jaką Julian już się zdobyć nie mógł.
W myśli więc jego nadzieja ocalenia choć pozorów tego, do czego tak niezmierną przywiązywał wagę — obudzała wdzięczność niewysłowioną. Łzy mu się w oczach zakręciły, objął brata i począł go ściskać namiętnie.
— Ocalicie moją cześć — świat przynajmniej nam się urągać nie będzie... zawołał....
— Zrobimy, co tylko się da uczynić — dodał Mecenas.
Rozmowa stała się spokojniejszą, a że Julian rozczulił się i potrzebował wywnętrzyć, — nie miał już tajemnic dla brata. Opisał mu położenie swoje, stosunek do żony nie kryjąc nic, potrzeba się było naradzić.
Mecenas znajdował, że nimby co nastąpiło, — pośrednictwo jego i widzenie się z panią Heleną, mogło być — potrzebnem.