Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

juścić grosz jakiś, aby pokazali światu, że — ty na fartuszku żony nie siedziałeś — tu idzie o honor nasz...
Julian stał tak ogromnie zdziwiony, niedowierzający, jakby nie zrozumiał w początku... patrzył w oczy Mecenasowi, który powtórzyć musiał.
— Pomożemy ci wszyscy.
Zwolna oblicze się zaczęło Julianowi rozjaśniać... rozpostarł ręce i zbliżył się do brata...
— Być żeby to mogło? zawołał. — Myśmy w ostatnich czasach tak jakoś się rozprószyli, stali obcymi sobie, ochłódli.
— Czyja w tem wina — przerwał Mecenas, nie rozbierajmy — ale nieszczęście twoje, bo inaczej tego nazwać nie można, ma tę dobrą stronę, że nas zbliży znowu i miłość braterską obudzi. Mówiłem o tem na wyjezdnem z Bronisławem — podziela moje przekonanie. Ojciec nie wie o niczem jeszcze, ale gdy zostanie uwiadomionym, niewątpliwie będzie z nami...
Rachunki familijne zrobimy później, dziś cześć imienia i dobrą sławę naszą ratować powinniśmy.
Stałeś na takiej stopie długo, że nagły upadek i zmiana zbyt by nas wszystkich i ciebie upokarzały...
Julian słuchając, począł oddychać swobodniej, siadł na ławce, podparł się na ręku.
W przeciągu tego czasu, który upłynął od katastrofy, biedny Julian wiele prawd gorzkich sobie