Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ani ja — szepnął Mecenas.
Oprócz wielkiej przykrości, jakiej Julian doznać musi, — popadłszy na ludzkie języki — dodał — jest druga okoliczność dla niego groźną.
Majątkowo, nie pilnował się, bo nie przewidywał nic, — pozostanie mu zaledwie jego wioseczka... a on nie przywykł do skromnego życia, na które zostanie skazany... w dodatku mając dorastającego syna, — bo tego przy matce zostawić ani może, ani zechce.
— Tak... to też fatalne! westchnął Bronisław.
Zwolna przedłużająca się rozmowa braci, schodziła do coraz łagodniejszego tonu. W początkach czuli się jeszcze podrażnieni — teraz zacierało się to wrażenie. Wspólne cierpienie coraz widoczniej ich ku sobie zbliżało...
Mecenas siedział nie spiesząc, Radca przyniósł mu cygaro... nie mieli ochoty o nic się sprzeczać, wzdychali jednym tonem, zgodnie.
Po małym przestanku, Kalikst się odezwał.
— Gdybym mógł, pojechałbym i ja do rodziców, ale mam wiele zajęcia, a zresztą ty tam będziesz i zrobisz, co z naszej strony należy, a po powrocie naradzimy się, co dalej przedsięweźmiemy. Juliana mi żal.
— Bądź cobądź ani rodzice, ani my go opuścić nie możemy — dodał Radca i spojrzał na brata, który głowę schylił, dając znać, że się zgadza.
— Co jednego Szelawskiego spotyka, rzekł