Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chęci, jaka niedawno odpychała ich od siebie... Więcej się czuli braćmi, wspólność cierpienia zbliżyła ich bez żadnych form pojednania...
— W tem wszystkiem, odezwał się siadając Mecenas, my dotąd sędziami być nie możemy, bośmy za mało świadomi, o co im właśnie poszło, i co, po tylu latach pożycia, doprowadziło do takiego gwałtownie wybuchającego skandalu.
Wszyscyśmy na to patrzyli, jak Julianowa się obchodziła z mężem, i często dosyć sobie płocho postępowała. Julian zdawał się obojętnym... Nikt z nas nie miał prawa zwracać jego uwagi... Nagle...
Radca stał zadumany.
— Julian rzekł, jeżeli zgrzeszył, to chyba dobrodusznością, powolnością zbyteczną — a teraz postąpił sobie bez taktu, dając sprawie wybuchnąć.
— My nie wiemy co to spowodowało — odezwał się Mecenas. Bądź cobądź Julian winien, ale i ona nie jest bez winy...
— Ona jest najwinniejsza — począł Radca, ożywiając się mocno, ona jest właściwie sama tylko winna. Julian słabością zgrzeszył...
— W mężczyźnie grzech to jest wielki — przerwał Mecenas. Na nim cięży odpowiedzialność, powinien o tem pamiętać.
— A! westchnął Radca — to była kobieta płocha! niewypowiedzianie lekkomyślna... raziło mnie to w niej — ale nie przypuszczałem...