Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wieczorowi przebudził się stary, skarżąc na pragnienie — gorączka wracała... — Doktór posmutniał znowu.
Napiwszy się wody, Szelawski leżał dosyć długo milczący z oczyma zamkniętemi, spokojnie — synowie, ks. Zaręba, Justyna, Kunaszewski siedzieli i stali do koła. Nagle podniósł się Sędzia o swej sile z twarzą wypogodzoną, ale tak dziwnego wyrazu, że doktór był przerażony i zdumiony. Nie było to oblicze człowieka w zwykłych życia warunkach — nawet obcy byłby poznał w nim jakąś siłą nieznaną dźwigniętego, spotęgowanego człowieka, rozpromienionego, jakby widzeniem — będącego pod władzą hallucynacyi. Oczy miały blask i wyraz nowy, wszystkie rysy zdawały się odmłodzone, przywrócone do jakiejś formy idealnej, — coś natchnionego w nim było...
Począł od obejrzenia się do koła...
— Nie wszyscy są koło mnie, rzekł głosem dosyć silnym, ale brzmiącym nie tak, jak Sędzia zwykł się był odzywać — nie wszystkich was będę mógł pożegnać i pobłogosławić.
Spuścił głowę na piersi i po chwili mówił znowu...
— Juliana niema, Sabina poszła za mężem... oddacie im moje błogosławieństwo... ale nikt i nic już nie potrafi skupić was do tej jednej gromadki, do tego gniazda, z którego wyszliście... a dziś się nie czujecie nawet do niego.