Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 01.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mecenas poprawiał chustkę na szyi, usta mu się krzywiły.
— Nie ja jeden, odezwał się — jestem przeciwnym temu przesiedleniu się rodziców, i nie ja też sam patrzę na to z obawą, że wy ich bierzecie w kuratelę, ks. Zaręba podziela to zdanie, Julianowstwo i Sabina tak się na to jak ja zapatrują.
Bądź cobądź podajecie się w podejrzenie. Rodzice żyli przez lat tyle na wsi i dobrze im było — teraz nagle ma ojcu jakieś grozić niebezpieczeństwo!
— Ależ doktór! przerwała Radczyni.
— Nawet i trzech mnie nie przekona — zawołał Mecenas. Troskliwość taką zawsze można usprawiedliwić. Panowie lekarze radzi z tak dobrego pacyenta — będą go trzymali, dopóki mogą.
Rozśmiał się.
— Chcecie rodziców trzymać w ręku, dodał, miejcież przynajmniej odwagę otwarcie się do tego przyznać.
Nie przeczę, że dla was to może być miłem i dogodnem, ale nam — familii postępowanie to nie podoba się.
Wręcz mówię, jest podejrzanem.
My też ojca kochamy..
Lola płacząc, padła na krzesło i oczy sobie zakryła. Mecenas zwolna wyciągnął rękę po kapelusz i zwrócił się do brata.