Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzuciwszy na szalę rozmowy, obojętnie powracała do siatki rozłożonéj na kolanach.
Trochę daléj widać było staruszkę, wielce arystokratycznych i dotąd pięknych rysów twarzy, z oczyma czarnemi, wpadłemi głęboko, oczyma co niegdyś musiały staczać boje zwycięskie, — z podwiązaną brodą szeroką wstążką, — ubraną czarno, lecz z wykwintnością niemal przesadzoną i trochę zbytniemi błyskotkami, starającą się trzymać prosto, niekiedy niby przypadkiem pokazującą rączkę białą i piękną — pamiątkę przeszłości... Uśmiészek błądził po jéj zwiędłych ustach, powieki przymrużały się melancholicznie, czasem lornetka złota słabemu pomagała wzrokowi... patrzyła na otaczających, zdając się dziwować, że ją, jak dawniéj, nie otaczał ów orszak wielbicieli, do którego przywykła. Czasem zebrała się na ostre, dowcipne, złośliwe słówko, i rzuciła je w rozmowę, przysłuchując się z roskoszą wrażeniu, jakie czyniło... Dowcip jéj trochę szukany, na starość musiał się stać piekącym i zjadliwym, bo inaczéj przeszedłby może nie uznanym. Wielbiona dawniéj, — dziś była przynajmniéj postrachem. Zawsze to lepsze jest od obojętności.
Po za temi paniami widać było, chwilowo, milcząco ale pilnie rozpatrującą się i rozsłuchującą kobiécą postać, dobrze niemłodą, bladą, z twarzą nalaną, nieco otyłą, w czarnéj sukni pod szyję, w któréj łatwo poznać było można starą pannę. Żółć przez lat blisko pięćdziesiąt zbiérająca się, nadawała wyrazowi jéj fizyjonomii