Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cóś dziwnie surowego i jakby zagniéwanego... Milczała, dając się każdéj z pań rozgadać szeroko, ale nawet po dowcipie rozżarzonym staruszki z podwiązaną brodą, jéj śmiéch i słowo czyniło wrażenie sarkazmem i ironiją nieubłaganą.
Oprócz tych osób, płci niegdyś pięknéj — słusznego wzrostu panna, bardzo dojrzała, w złotych okularach, przybrana dosyć ekscentrycznie, któréj tylko nazbyt bujny nos przeszkadzał być piękną przed laty piętnastu, — stała, ciekawie przysłuchując się rozmowie, ale razem obojętnie. — Dowcipy i złośliwości rzadko ją poruszały do śmiéchu, — drgnęły czasem ramiona, skrzywiły się usta, — częściéj jednak starała się ukryć napadające ją spazmatyczne ziéwanie... Naówczas poprawiała złote okulary i odwracała od towarzystwa, patrząc gdzieś wdal zimnemi oczyma... Dwie lub trzy jeszcze osoby w półcieniach, na drugim planie, scharakteryzować się nie dawały.
Po za niemi siedzieli i stali w większéj liczbie mężczyzni.
Wysokiego wzrostu młody człowiek, jeden z najmajętniejszych panów w kraju, twarzy poważnéj, ułożonéj starannie, ale nic nie mówiącéj (bo właśnie nic mówić nie chciała), — nie piękny i nie brzydki, zagadkowéj fizyjognomii, nie ulegającéj żadnemu zarzutowi powierzchowności, przyzwoitéj a skromnéj aż do zbytku... zajmował pierwsze miejsce. — Malarz powiedziałby, że stał, jak do portretu, lecz życie nauczyło go bez najmniejszego wysiłku być tak zawsze historycznym zja-