Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zaraz, żeby Hannę proszono. Zjawiła się i ona, także nieco inna niż dawniéj była z przyjaciółką... Sylwanowi skłoniła się z daleka... do Lelii przemówiła.. w oczach widać było rozdraźnienie i niepokój.
Herman przyniósł z sobą cały swój dobry humor, aby towarzystwo nim jeśli można ożywić. Nie była to rzecz łatwa... lecz częstokroć ton dany przez jednego człowieka... energicznie, może zmienić usposobienia.
Szło mu głównie o zbliżenie Sylwana do Hanny. Zaczął od tego, że sam się do niéj przysunął.
— Przyprowadziłem pani mego brata, rzekł, i mam nadzieję, że zostanie dobrze przyjęty... Podobało się pani odebrać mu zbyt wielkie i śmiałe nadzieje jakie mógł powziąć... ale to przecię nie przeszkadza stosunkom dobrym i wzajemnemu szacunkowi...
Mocno zarumieniona Hanna spojrzała na Hermana i milcząc podała mu rękę.
— Wdzięczną panu jestem — rzekła cicho — życzyłam sobie zgody z przyjacielem lat dziecinnych... Chwilowemu nieporozumieniu był może on winien, a może trochę porywczość moja...
— Gdybyś pani chciała wypędzać ze swego salonu wszystkich admiratorów pięknéj Violi — rzekł Herman śmiało — to moja nogaby tu postać nie powinna... Sylwan miał dla niéj litość patryarchalną, a ja — słowo pani daję — mam głowę zawróconą...
Odwróciła się Hanna i popatrzała nań.
— Pan? pan? spytała.