Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie można było zrozumieć czy rada jest temu, czy niezadowolona... zakłopotana była widocznie...
O naznaczonéj godzinie, Dołęga, który od sieni i spotkania ze służącym już śmiał się tak głośno, że go na cały dom słychać było — pierwszy się stawił i przyszedł do starościny. Lubiła go dosyć i miała za przyjaciela domu. Począł i dopytywać o gospodarza który był znikł. Starościna szepnęła mu na ucho.
— Wystaw sobie, znowu Lelię i Sylwana zaprosił...
Dołęga usta skrzywił. — Widzi pani starościna trzeba było — musiano. Ja sam Sylwana nie bardzo lubię — pedant, purytanin, zapaleniec, ale znowu tak zły człowiek ani tak czerwony jak go okrzyczano nie jest. Mnie się zdaje, że jegoby nawrócić można.. że on się nawróci... a co się tycze pani Lelii, dodał ciszéj, pan Aleksander zaszłapał się, formalnie zaszłapał... Pani dobrodziejko — daremna to rzecz, trudno go będzie utrzymać... Lepiéj żeby to mniejsze głupstwo zrobił, niż inne, któreby niebezpieczniejsze być mogło.
— Ale najlepiéj żeby żadnego nie zrobił, odparła żywo starościna biorąc za pończochę... Do czego mn to!...
Zamilkł Dołęga... Herman ofiarował się razem z Lelią i Sylwanem, i towarzyszył im też tutaj... Powitanie było nieco ceremonialne... Starościna zagadała do Lelii chłodno, prosiła siedziéć, zadzwoniła