Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/262

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    bezpieczną niewiastę, a miała przekonanie to, że się nieochybnie ożeni. Tém jedném gryzła się jeszcze czasami.
    Gdy w poobiedniéj godzinie odmawiała właśnie wieczorne nabożeństwo — wsunął się, nie o swojéj porze... Oleś — pokornie, cicho a różowy i poobiedni (co starościna poznawała zawsze). Domyśliła się, iż z czémś niezwykłém przychodzi, najpewniéj z interesem... do woreczka...
    Oleś ręce zacierał, był to znak dobrego humoru...
    — No cóż tam u ciebie słychać? zapytała zakładając książkę...
    — Tak, szczególniejszego nic... na herbatę musiałem prosić kilka osób — nie wiem czy mama im będzie rada, a mnie bury nie da.
    — No! no! a kogóż?
    — Lelię...
    — Ech! znowu Lelię... jużem myślała, że sobie pojechała.
    — Ale nie mamy powodu zrywać... i toć przecie dawne stosunki... a z Lelią musiałem i Sylwana prosić.
    — Otóż masz! odezwała się starościna — otóż masz! po co? Hanna już to sobie była wyperswadowała, sam go znowu do domu wprowadzasz!
    — Cóż, że raz przyjdzie? po co sobie mam robić nieprzyjaciół!
    Starościna westchnęła.