Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zdaje mi się, o ile mogłam uważać, że i Hanna mu nie będzie nawet rada. Kogóż więcéj?
— Dołęga, może jeszcze osób parę — a! Herman.
— No — to przynajmniéj dobrze — Hermana lubię i Hannie od niejakiego czasu jest dosyć miły.
Oleś ucałował rękę staruszki.
— Ale po cóż też Sylwan? dodała wzdychając... Wiecie co to o nim mówią... wszyscy ludzie poważni utrzymują, że to jest niebezpiecznych zasad człowiek.
Na to zamilkł pan Aleksander.
— Trudnoż go było pominąć zapraszając Lelię.
— Hm! Lelia dobra osoba, i ty masz do niéj słabość — już coś była z razu znikła, teraz znowuście się zbliżyli.
— Mama ją dawniéj dosyć lubiła...
— Ale ja ją i teraz lubię... tylko — tylko, ten brat... i... ale już dajmy temu pokój... jeśli proszeni.
Oleś spojrzał na staruszkę... i nie przeciągał rozmowy... Hanna też nadeszła na ostatuie wyrazy... a że trzeba było herbatę i przyjęcie przygotować, staruszka oznajmiła jéj o gościach.
Obróciła się do ojca.
— Któż będzie? spytała.
— Lelia, Sylwan, Herman... Dołęga... rzekł prędko Oleś. Hanna się zarumieniła.
— Jakto? Sylwan i Herman...
— Tak! tak! odparł ojciec.
Ruszyła ramionami... Babka popatrzyła na nią: