Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Daruj pan rzekła — ja się wolną czuję i do niczego nie obowiązaną... a zmusić mnie nikt w świecie nie potrafi.
Niechcąc przedłużać téj sceny Lelia spojrzała ku drzwiom, któremi wyszedł Sylwan, jakby go na pomoc wzywała... W istocie stał on w progu i patrzał na nią... nie wahając się wszedł a wnijście to niespodziane o mało w kamień pana Aleksandra nie obróciło.
Obejrzał się przestraszony.
— Przychodzę w pomoc méj siostrze, rzekł Sylwan... z prośbą abyś pan jéj i sobie nie czynił przykrości naleganiem daremnem... Związek ten naraziłby nas wszystkich na długie cierpienia, sam to pan widziéć musisz...
Głos grzeczny lecz stanowczy Sylwana, nie wywołał żadnéj odpowiedzi, zmieszany mocno pan Aleksander niewiedział ani co począć, ani co powiedzieć... Przytomność brata niewypowiedzianie mu była przykrą. Spuścił oczy, wybąknął coś niewyraźnego.. zatrzymał się chwilę... popatrzył na Lelię, która się usunęła w głąb pokoju i zdejmując żywo pierścień z palca, położył go na stole... Skłonił się i wyszedł... Jak pijany stoczył się ze wschodów... i znalazł się w ulicy niewiedząc co pocznie daléj, gdy głos i śmiech Dołęgi do przytomności go przywrócił.
— Cóż ty u drzwi swéj adorowanéj odprawiasz straż... czy?