Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/198

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    — Ale z jakim wyrazem? z jaką czułością — podchwyciła Hanna... patrzałam na to! widziałam, czułam i — oburzałam się.
    — Panno Hanno! przerwał czule Sylwan — czyż pani mnie nie znasz! czy pani możesz mnie posądzać?
    — Muszę!...
    — Godziż się... a to boli! ja pani nie poznaję.
    — Ja pana nie poznaję, panie Sylwanie, dodała Hanna, kochaj pan kogo chcesz... ale nie ukrywaj uczucia i nie udawaj go!
    — Na miłość Boga — Hanno — wtrąciła Lelia.
    — Pani... zawołał Sylwan — czyż taki fałsz ohydny, takie kłamstwo możesz mi pani zadawać? Jestli to w moim charakterze? Cóżbym miał za powód do niego? Posądzaszże mnie pani o rachubę? na Boga!
    Hanna zbladła poruszona.
    — Posądzam pana o to, że się wstydzisz uczucia, któremu uległeś i z którém się taisz, a chcę byś był otwartym i zmusić pragnę byś mi powiedział prawdę.
    — Prawdą jest i będzie — zawołał Sylwan, że panią kochałem i kocham, wielbię — czczę, ale nierozumiem — Viola obudza we mnie litość.
    — Za wielką! dodała Hanna — sam może nie znasz uczucia jakie masz dla niéj, lecz oczy obcych i moje własne nie omyliły mnie. Jesteś nią zajęty...