Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sylwan oburącz się schwycił za głowę spojrzał na Hannę bladą — zamilkł smutnie.
— Miejże pani litość nademną! to przywidzenie — rzekł po chwili — a boli mnie, od niéj szczególniéj... boli srodze... Czyż pani nie czytasz w sercu mojém?...
— Może lepiéj niż wy sami! ponuro dodała Hanna — lecz — pocóż te tłómaczenia i wymówki? Można się ze wszystkiego tłómaczyć, a wrażenie nie odejdzie, nie — moje oczy patrzały, serce czuło... słowa nie pomogą... ja wiem! ja czuję Panie Sylwanie — ona was więcéj niż ja obchodzi... Grzechu w tém niéma...
— Pani mnie zabijasz — niewinnie — szepnął Sylwan...
Lelia przystąpiła do niéj zwolna.
— Handziu droga — odezwała się, czyś tylko własuemi a nie cudzemi oczyma patrzała — zastanów się — uległaś temu co chcieli widziéć i wmówić ci drudzy.
— Ja? nie, przerwała Hanna, chciałam niewierzyć — zostałam zmuszoną. Co słowa znaczą, gdy czyny świadczą inaczéj... Zresztą boli nawet to, że rzecz jest jawną, że o niéj mówi miasto całe. Dziś z rana, dziesięć już osób przychodziło z tą wiadomością, że wczoraj widziano pana Sylwana pędzącego po teatrze do mieszkania aktorki, do którego nie wpuszczano potém nikogo... Wszystkim wiadomo