Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zdrętwiały, rachując przyjdzie czy nie. Nareszcie szybki chód po wschodach dał się słyszéć, ucho rozeznało kroki dwóch osób, zaszeleściały suknie, drzwi się otworzyły — Hanna weszła... blada i pomieszana. Sylwan zerwał się i stanął przed nią milczący, jak winowajca przed sędzią...
— Stawię się na rozkaz wasz! zawołało dziewczę, poruszonym, pełnym tłumionego gniewu głosem...
— Czyżbym śmiał pani rozkazywać? odezwał się Sylwan — prosiłem, błagałem, bo w niepewności i trwodze wytrzymać nie mogłem — a sam do pani przyjść nie odważyłem się — Herman mnie przestraszył — pani się gniewasz... pani..!
Przerwał nagle i począł, zbliżając się ku niéj, zmieniając głos.
— Panno Hanno! być że to może abyś pani, pani mnie mogła posądzać o fałsz, o kłamstwo, o zdradę i o nikczemne jakieś intrygi pokątne? Zkąd ta niewiara — jaki powód do niéj?
— Powód? rozśmiała się Hanna rzucając na krzesło... czyż pytać o to można? Całe miasto mówi o pańskiéj miłości dla téj aktorki, która miała się wczoraj chcieć otruć z téj wielkiéj passyi, szału i rozpaczy... Cały wieczór wczoraj nie odwróciłeś pan oczów od sceny?
— Panno Hanno! składając ręce rzekł Sylwan — któż się truje będąc kochanym i kochając? Co za wina, że niemogąc na was patrzéć, by wam nie czynić przykrości, oczy miałem skierowane na scenę!