Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Moja Lelio — przerwał Sylwan oburzony — czyż i ty będziesz mnie o nie posądzać! Nie wolno więc mieć miłosierdzia, pomódz sierocie, żeby w tém nieupatrzono egoizmu i spekulacyi obrzydliwéj! Ani Hanny, ani ciebie — ja znowu nie rozumiem — możecież, godziż się wam tak łatwo posądzać — kogo? mnie!
Sylwan ruszając ramionami przechadzał się oburzony po pokoju, do którego weszli razem, smutek i gniew malował się na jego twarzy.
— Nie mogę tego ścierpieć, rzekł — by to pozostało jak jest... muszę się widzieć z Hanną — Herman mi przyszedł oznajmić, że się gniewa, ty potwierdzasz — potrzeba raz pomówić szczerze i otwarcie. Ja się z nią widzieć muszę, ona mi tego odmówić nie może, nie powinna. Błagam o to!
— Cóż mam zrobić? iść ją tu prosić, bo ty tam pójść nie możesz? spytała Lelia. Poprobuję, jestem posłuszna... Idę.
Wskazawszy fotel bratu, ścisnąwszy mu rękę w milczeniu, Lelia poszła — ale smutna i pomieszana... Sylwan padł na siedzenie i pozostał w niém przykuty.
Naprzeciw niego wiszący zegar, męczarnię długiego oczekiwania, rozdrabiał mu na setne cząstki sekundy, aby się dłuższą wydawała. Godzina stała się wiekiem, myśl miała czas przebiedz wszelkie możliwe następstwa wypadków. Smutno mu było. Z wlepionemi w skazówki zegaru oczyma czekał