Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

poznała go zrana, rnmieniec jéj wystąpił na twarz, porwała się z kanapki i wybiegła naprzeciw, tak nagle orzeźwiona, jakby w nią nowe życie wstąpiło.
Sylwan w jéj twarzy spostrzegł jednak ślady niezdrowia i zmęczenia.
— Co to pani jest? spytał troskliwie.
— Tak, było mi niedobrze — odparła uśmiechając się — ale gdym pana posłyszała wszystko mi odeszło... Tak rada jestem, że go widzę...
— A ja wczoraj przyjść nie mogłem — odezwał się Sylwan, którego ten pełen rzewności głos przerwany kaszlem poruszył — dano mi znać późno; a potém chybabym po teatrze mógł służyć... godzina była niewłaściwa.
— A! dlaczegóż? cicho szepnęła rumieniąc się Viola — pana bym była przyjęła o każdéj godzinie...
Naiwne te wyrazy, wzrok i pomieszanie Violi, aż nadto mówiły. Sylwan, widząc to przywiązanie do siebie, które przyjaźnią tylko braterską mógł odpłacić, czuł się jakby winnym, iż wzrość ucznciu dozwolił, choć go niczem nie podbudzał. Przed oczyma teraz miał obowiązek odjąć jéj wszelką nadzieję, niedopuścić aby się łudziła... Lecz jakto było dokonać?
Z bólem w sercu siadł przy niéj na kanapie rozpytując o zdrowie.
— Już mi teraz nic nie jest, rzekła — wczoraj było niezmiernie wiele do roboty... a rola, którą grałam, tak ciężka, tak bolesna... a ja się wcielam w każdą,