Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

może dla tego, aby mi nie dać się smucić, nie pojmując roskoszy takiego smutku; ja, bom wyrachował lub przeczuł, że wesołość z kobiétą do niczego nie prowadzi.
Trzymałem jéj rękę w mojém ręku, obróconą twarz miałem ku niéj, jakbym ślepemi oczyma chciał ją zobaczyć i wzdychałem nieustannie.
— Dostaniesz w końcu kaszlu — zawołała Antosia — tak męcząc te nieszczęśliwe piersi, którym każesz mówić koniecznie, iż ci tęskno, gdy lepiejby było pośmiać się ze mną i zapomnieć o jakichś tam urojonych smutkach. —
— Urojonych! — zawołałem — gdybyż urojonych! Kto inny płakałby gorzkiemi łzami. —
— I zaszkodziłoby ci na oczy, których wyleczenia ja, jako twoja przyszła żona, wprawdzie niebardzo potrzebuję; ale, ale — dodała — niechby zresztą wyleczyły się, bo-by mię moje przyjaciółki prześladowały ślepym mężem. A doprawdy gdybym chciała, tobym i lepszego dostała! —
— Co za niewdzięczny! — szeptała pocichu. — Ja go, jak jaka z historii rzymskiéj niewiasta, pielęgnuję, skaczę koło niego; on smutny, zamyślony, jakbym mu była ciężarem! —