Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ideałów, gdy ja z wyobrażeniem jéj anielskiego oblicza, krążyłem jak z talizmanem w czarodziejskiéj krainie.
— Niepojęta rzecz — powiedziałem do niéj — przy tobie, a tak mi smutno! —
— Cóż dziwnego? — odrzekła mi pusto — Mężczyzna zawsze smutny, gdy wszystko ma czego pożądał. Bo powiedz czego ci braknie? Każesz mi pójść precz może? —
Wstrzymałem ją za rękę i westchnąłem.
— Do kogo to czułe westchnienie? — spytała.
— Do wiosny, do świata, którego widzieć nie mogę. Jeszcze mi się świat przymila, obsyła mnie wonią wiosenną, oblewa śpiewem słowika, ciepłém powietrzem; jak zalotnica zamężna, która chce, żeby po niéj płakano, iż jéj posiadać nie można. —
— Doskonałe porównanie — śmiejąc się zawołała Antosia — za które w imieniu płci mojéj dziękuję! —
Chciała mnie rozweselić, rozruszać, wywołać głośny i pusty śmiech z mojéj piersi, dać mi zapomnieć przykre położenie; napróżno — byłem jak kamień na jéj wesołość, a ona jak kamień na mój smutek. Walczyliśmy z sobą, kto kogo za sobą pociągnie; a żadne z nas ustąpić nie chciało: ona,