Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ucałowałem jéj rękę w milczeniu, nie mogłem się do wesołości przymusić.
— Słyszysz ty poczciwego słowika? — szczebiotała Antosia. — To prawdziwy wzór kochanków i mężów. Jak on sobie gardło rozdziera, żeby swéj ulubionéj nudne siedzenie na gniazdku uprzyjemnić! Ale słowik, to staropolski małżonek jeszcze; teraz zupełnie świat przewrócony! My, biedne kobiéty, tylko że nie w haremach, ale w ciężkiéj niewoli, musimy się zmagać dla naszych panów! —
Słuchałem jéj miłego głosu, ale myślą byłem gdzieindziéj. Dotknięcie jéj ręki i pochylenie głowy na ramie, którego dotknąłem, dreszczem mnie przejęło. Ona się usunęła trochę i szczebiotała znowu:
— Jakkolwiek jestem twoją żoną, ale póki nie odzyskasz wzroku, nie mogę ci dozwolić dotknąć chyba rękę moję; mógłbyś się potém skarżyć na oszukaństwo. Trzeba abyś się dobrze rozpatrzył.
— Czyliż cię nie znam, czyliż cię nie widzę — zawołałem — czyliżeś mi zawsze nie przytomna? Potrzebujęż cię znać lepiéj? mój aniele! — I przytrzymałem ją za rękę, usiłując pocałować w ramie,