Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

losseum Rzymskiego. Nad głową jego piętrzyły się nad arkadami arkady w krąg wielki, w pierścień kamienny, który z jednej strony czas odkąsił. Gdzie niegdzie ze szpar rozwalonego muru puszczały drzewka chwiejące się od powiewu wiatru. W jednej z arkad dolnych widna była kapliczka i płonąca w zagłębieniu lampa pod obrazem. Olbrzym pogański, jak niegdyś Rzym sam, piastował w swem łonie iskierkę, co wielkość jego zżedz miała. Ta przytomność świętości zmniejszała ogrom pustego kolosu.
W dali, sinej dali, podniosły się pagórki, bielały mury całe i połamane, zieleniały cyprysy ciemne i jasne topole. I w uroczystej ciszy słychać tylko było, jak Manfred powiada, szczekanie psów za Tybrem.
Ale Jan nie widział nic, nic nie słyszał, w głębokiej zadumie, sparty na dłoni marzył... Bóg wie o czem. Może wiatr wiejący zdaleka przynosił mu wspomnienie kraju lat dziecinnych, żywota tamtejszego, tak dziwnie odmiennego, może... kto zbada serce ludzkie, chciał patrzeć na nie i płakać.
On tak tęsknił za przeszłością, za życiem co mu uciekało, bo już brakło w piersi oddechu, w nogach siły, w oczach wzroku, słuchu w uszach, krwi w sercu, wszystkiego, nawet chęci życia.
Bo cóż żyć? dla czego? kiedy się wyczerpały nadzieje, rozkosze, kiedy wszystko do koła pomarło, a nawet krzyże na grobowcach spruchniały, tak, że mogił nie poznasz?
Po co żyć, kiedy niema celu do życia, kiedy się przyszło do tej rozpaczy, co wiarę w siebie, w świat, nawet w przyszłość odbiera?
Jan też na bliski, przewidziany zgon patrzał zimno,