Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mężem wykrzyknął Jan, i spuścił głowę na rękę. A ona jakby go pocieszać chciała, jak dawniej, jak niegdyś, przytuliła twarz do twarzy, do ust usta, i objęła go i uścisnęła.
— Pozwól mi choć być z tobą, choć patrzeć na ciebie, choć służyć ci, bylebym cię nie stracił.
— Lucio by cię zabił.
— Jaki Lucio?
Pepita nic nie odpowiedziała. A po chwili: — Trzeba się rozstać Juanito!... ja ciebie kocham, ale kocham i jego. Ja cię żałuję, i wiele, wiele łez wylałam po tobie. Ale być twoją nie mogę. Dawno już przychodzę pod okno i patrzę na ciebie i płaczę, dziś twój smutek mnie zwyciężył. A! Lucio! — dodała przerażona — ja wracać muszę...
I odpięła gałązkę świeżą jaśminu z włosów czarnych, przyłożyła do ust, oddała Janowi. — To pamiątka, to ostatnia odemnie. Adio, na zawsze! na zawsze!
Nim Jan opamiętać się mógł, już Pepity nie było.
Ale boleść po niej silniej jeszcze rozdrażniona została: wedle słów ostatnich dziewczynki, na — zawsze!
Nie wyszedł już Jan ze swojej izdebki, nie powrócił do kraju; gorączka naprzód, potem trawiące powolne zniszczenie młodemu odjęło życie. Powoli gasły oczy, bladła twarz, łamała się męska postawa, bielały włosy i ostatek chwil jego, samem bił w żyłach cierpieniem. Na cóż tak długiem?...


XIX.

Podobny Manfredowi Byrona, podobny Byronowi samemu, Jan z uczuciem które najlepiej maluje Lord-poeta wspaniałym wieczorem letnim, leżał u stóp Co-