Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stych i bezsennych, sparty o okno swego dawnego mieszkania, na przeciw sklepu Milanesego (gdyż w nadziei że go tam Pepita szukać będzie, przeniósł się tu znowu) — siedział Jan smutny w oknie sparty i patrzał jak patrzą ci co nic nie widzą, trupiem okiem na drugi świat jakiś.
Głębokiemu jego westchnieniu, odpowiadało drugie westchnienie, ale ciche i stłumione.
Zadrżał i obejrzał się.
Na przeciw niego stała — Pepita.
Zerwał się i chciał skoczyć przez okno, ale dziewczę krzyknęło i ku niemu pobiegło.
— Juanito!
I z kamienia nadrożnego rzuciła się w okno ku niemu, łapiąc rękoma za szyję, drżąca, spłakana. On ją w pół pochwycił, podniósł w powietrze i sadząc na kolanach, milczący całował. Nie mógł mówić, chciał umrzeć i była to jedna z tych chwil co się opisać nie dadzą.
— Juan, mój Juan! tyś płakał po mnie.
— Umierałem, odpowiedział Jan. — O! niewdzięczna, za tyle miłości tak mi się wypłacić, śmiercią, gorzej niż śmiercią, bo nie opisaną boleścią!
Pepita oczy spuściła.
— Jestżeś szczęśliwą — zapytał.
Dziewczyna westchnęła, ale nic nie odpowiedziała.
— Nie pytam, nie chcę badać cię o przeszłość — szeptał Jan — ale na Boga, na życie, wróć do mnie Pepita. Żyj ze mną.
— O! to być nie może, Juanito caro...
— Nie może, ty kochasz innego?
— Innego?... — on mężem moim.